niedziela, 20 grudnia 2015

Rozdział VII

Chciałabym ten rozdział zadedykować Gabsone nene za, jak to nazwała, ,,czepialstwo”! Powtarzałam ci to wiele razy, ale powiem jeszcze raz: dziękuję ci z całego serca, bo pomagasz mi się rozwijać. A teraz dodam drugą osobę do dedykacji, która swoim pytaniem ,,Kiedy kolejny rozdział” sprawiła, że ruszyłam swoje cztery litery, siadłam przed laptopem i skończyłam pisać rozdział jeszcze dzisiaj. Dedykacja dla Natalii Żywickiej!




          Święta u Potterów jak zawsze zapowiadały się wyśmienicie. W kuchni Carla i Agatha przygotowywały pięć indyków, a Syriusz próbował im pomóc. Co prawda o gotowaniu nie wiedział nic, ale nie przeszkadzało mu to we wciskaniu swojego co nie co we wszystkie potrawy. James z Tobiasem poszli odśnieżyć podjazd, żeby goście, którzy mieli zjawić się za parę godzin, mogli bez trudu dostać się do domu.
          W końcu Agatha nie wytrzymała ciągłych prób pomocy Syriusza, więc mało delikatnie wyprosiła go z kuchni i kazała nakryć do stołu. Carla tylko zaśmiała się złośliwie, kiedy chłopak z miną zbitego psa wyszedł do jadalni.
          – Kto przyjedzie na święta? – spytała Carla, wkładając dwa indyki do piekarnika.
          – Aż trudno wszystkich wymienić – westchnęła Agatha. – Mamy bardzo liczną rodzinę. Będą moi wszyscy bracia: Fil, Edmund i Fred, ich żony: Tris, Keira i Aris oraz cała gromada ich dzieci. Dodatkowo dziadkowie Jamesa – Sabrina i Geralt oraz Gabrielle i Silian, a do tego wszystkiego mój bliski kuzyn Alder i kuzynka Tobiasa Rita.
          Carla aż gwizdnęła.
          – To dwa razy więcej niż rok temu. Jest pani pewna, że pięć indyków wystarczy? – Carla sceptycznie spojrzała na piekarnik.
          – Myślę, że nie będą tak dużo jedli. Poza tym, mamy też mnóstwo zup oraz sałatek i ziemniaki!  Do tego babeczki, świąteczne krakersy i pudding.  A oni wszyscy jadą jeszcze na drugi obiad! Musi wystarczyć.
          – Chodźcie zobaczyć stół! – Do uszu Carli i Agathy dobiegł głos Syriusza.
          Kiedy Blue przekroczyła próg jadalni, z wrażenia aż westchnęła. Pokój wypełniał zapach jemioły, który tak bardzo lubiła. Musiała przyznać, że Black miał smykałkę do dekoracji. Niby wszystkie czerwone ozdoby były zwyczajne, ale ułożone przez chłopaka, wyglądały niezwykle. Stół został przykryty białym obrusem, a obok porcelanowych naczyń leżały bordowe serwetki, poukładane w wymyślne kształty. Na środku stołu znajdował się stroik, który Syriusz przygotowywał przez te dwie godziny z bordowych oraz kremowych bombek, siana, gałązek świerków i świec. Dodatkowo w powietrzu wisiały małe śnieżynki, które Black uprzednio zaczarował, aby leniwie opadały na stół, nadając pomieszczeniu magicznego charakteru.
          – Powiedzmy, że może być. Chociaż myślę, że mogłeś się bardziej postarać. – Carla uniosła prawą brew. Przez kilka lat próbowała się tego nauczyć, a kiedy w końcu jej się udało, nie wahała się wykorzystywać sztuczki całymi dniami, mocno denerwując przy okazji swoich przyjaciół.
          – Słucham? – Syriusz był przez chwilę zbity z tropu, ale zaraz się opanował. – Poczekaj, aż spróbujemy twoich potraw. Wtedy się zemszczę. – Zaśmiał się diabolicznie.
          Carla tylko fuknęła, nie potrafiwszy znaleźć żadnej wystarczająco dobrej riposty w głowie. Pewnie wpadnie na jakiś pomysł za kilka godzin, ale wtedy będzie za późno. Często tak miała, że dopiero po dłuższym czasie wymyślała zdania, których mogłaby użyć w danej sytuacji. Czasami nawet, ku zdziwieniu osób, które ją akurat otaczały, wykrzykiwała je na głos.
          Do uszu Carli dobiegł trzask otwieranych drzwi i już po chwili do pokoju wparowali przemarznięci James i Tobias. Wielkimi susami dostali się do kominka i z błogością wystawili ręce do ciepła. Nawet nie zwrócili uwagi na pięknie zastawiony stół, więc Carla zaśmiała się tylko szyderczo, patrząc na Syriusza wymownie i unosząc prawą brew. Chłopak nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem, nie chcąc narażać się na ociekające kpiną uwagi.
          – Ej, nie obrażaj się. Przecież wiesz, że jest pięknie. – Blue szturchnęła go w ramię.
          Kiedy Syriusz odwrócił się do przyjaciółki, żeby posłać w stronę jej osoby jeszcze jeden złośliwy żart, jej już nie było. Wydawało mu się, że kątem oka zarejestrował jeszcze błysk za dużego, bordowego swetra w drzwiach do ich pokoju, ale uznał, że odpuści na dzisiaj dziewczynie kpin. A może to ona odpuściła mu?
          – Za półtorej godziny będą goście. Idźcie się przygotować chłopcy – poradziła Agatha po pięciu minutach czekania, aż jej mąż i syn trochę się ogrzeją.
          – Mamo, my nie potrzebujemy tyle czasu na ubranie się. Wystarczy piętnaście minut. – James zaśmiał się, ale posłusznie udali się po schodach na pierwsze piętro.
          Zanim jednak weszli do pokoju, usłyszeli głos Carli.
          – Jeśli wejdziecie, to wasze twarze już nigdy nie będą w takim samym stanie jak teraz – warknęła.
          Chłopcy skrzywili się lekko, ale nie protestowali. Dobrze wiedzieli, że Blue nie potrzebuje dużo czasu na przygotowanie się. Na pewno już zdążyła się uczesać, umyć i zrobić te wszystkie dziwne rzeczy, które dziewczyny robią przed jakimkolwiek wyjściem. Pomimo, że niektóre z nich nadal dla Syriusza pozostawały tajemnicą, musiał przyznać, że naprawdę dawały efekty, a dziewczyny wyglądały z nimi po prostu lepiej.
          Chłopcy nie pomylili się – Carla opuściła pokój po zaledwie kilku minutach. Początkowo Syriuszowi wydawało się, że stoi przed nim inna osoba. Nie widzieli jeszcze swojej przyjaciółki w takiej odsłonie. Ubrana była w ciemno zieloną, koronkową sukienkę, która naprawdę dobrze na niej leżała. Blond włosy zaplotła w warkocz, którego nazwy Syriusz i James oczywiście nie znali. Dopiero po kilku chwilach przyglądania się zmianie przyjaciółki, zdali sobie sprawę, że wygląda po prostu bardzo dziewczęco.
– Hmm… – zastanowił się Black, gapiąc się na Carlę z zaciekawieniem. – Mogło być gorzej – dodał, a na jego twarzy pojawił się kpiący uśmieszek.
        – Naprawdę jest tak źle? – spytała tak szczerze smutnym głosem, że Syriuszowi zaczęło się wydawać, że może rzeczywiście dziewczyna wzięła to na poważnie i naprawdę zrobiło jej się przykro.
          – Eeee… To znaczy… To nie tak. To był żart… – wyjąkał ze zmieszaniem, ale kiedy dziewczyna nadal wpatrywała się w swoje czarne buty, dodał: – Przepraszam.
          Usłyszał tłumiony chichot Jamesa za sobą i dopiero teraz zobaczył złośliwy uśmiech na twarzy Carli.
          – Patrzcie, ludzie! To wielki dzień! Syriusz Black mnie przeprosił! – krzyknęła i odwróciła się, aby udać się jeszcze na chwilę do łazienki.
          Kiedy zniknęła za zakrętem, Syriusz westchnął przeciągle.
          – Byłaby dobrą aktorką.


~~~~~~~~~~~~~


          Powoli zaczynali zbierać się goście. Jako pierwsi przyszli Edmund i Keira z dwójką malutkich dzieci. Carla widziała ich po raz pierwszy, ponieważ w ostatnich latach nie pojawiali się na święta u Potterów. Sprawiali wrażenie bardzo sympatycznych ludzi, a Carla od razu przypadła im do gustu. Później pojawiła się Rita – młodsza kuzynka Tobiasa. Blue wydawało się, że Rita traktuje ją bardziej jak koleżankę niż podopieczną swojego kuzyna. Ale nie ma co się dziwić. Rita miała zaledwie dwadzieścia siedem lat, równie dobrze mogłaby być jej siostrą. Czasami Carla miała wrażenie, że zachowuje się jak dorosła osoba, a czasami jak przebojowa osiemnastolatka.
          Kolejni przybyli rodzice Tobiasa. Zdecydowanie nie byli typem rozpieszczających dziadków, a raczej tych surowych i wymagających. W przeciwieństwie do rodziców Agathy, którzy od razu po wejściu do domu, wyściskali Carlę tak, że zabrakło jej powietrza w płucach.
          Kiedy dzwonek zadzwonił po raz kolejny, Carla była już tak zmęczona witaniem gości, że drzwi otworzyła bardzo niechętnie. Stali w nich rudy mężczyzna z szerokim uśmiechem na ustach, piękna kobieta z brązową burzą loków i chłopak, ubrany cały na czarno, z niezadowoloną, wręcz zniesmaczoną miną.
          – Dzień dobry! – krzyknął rudy mężczyzna. – Nazywam się Fil, a to są Tris i Morgead. My chyba się nie znamy!
          – Dzień dobry. Jestem Carla. – Podała rękę każdemu po kolei. Co prawda czarnowłosy chłopak zrobił to wyjątkowo niechętnie, ale chociaż starał się być uprzejmy. Pewnie rodzice po drodze zrobili mu wykład, że ma się uśmiechać, być grzecznym i nikogo nie obrażać.
          Blue z zaciekawieniem przyjrzała się chłopakowi. Był ubrany w potargane czarne spodnie i koszulę. Przez myśl jej przemknęło, że pewnie mama go zmusiła do jej ubrania, a sam był raczej skłonny założyć skórzaną kurtkę nabijaną ćwiekami. Posłał jej znudzone spojrzenie, na które odpowiedziała miłym, zachęcającym uśmiechem.
          – Nie wiedzieliśmy, że Agatha i Tobias mają córkę. Nigdy cię nie widzieliśmy – zagadał radośnie Fil, kiedy sprężystym krokiem przepychał się do środka.
          – Eee… Słucham? Nie, nie, to nie tak. Ja jestem tylko przyjaciółką Jamesa.
          – Tylko przyjaciółką, tak? – uśmiechnęła się serdecznie Tris.
          – Tak, tylko przyjaciółką – potwierdziła szczerze Carla, choć bardzo chciała, żeby było inaczej. Nie wcale nie, nie myśl tak.
          Kiedy Fil, Tris i Morgead rozebrali kurtki oraz buty i przeszli do dalszej części domu, w której zaczęli witać się z całą rodziną, drzwi bez pukania otworzyły się i stanął w nich kuzyn oraz kolejny brat Agathy z żoną.
          – Carla! – zawołali chórem. Ta część rodziny na świętach pojawiła się już rok temu i zdążyła bardzo polubić dziewczynę. Traktowali ją tak, jakby była siostrą Jamesa. Adler, kuzyn Tobiasa, był w stosunku do niej trochę oziębły, ale taki już miał styl bycia i wcale nie oznaczało to, że żywi do niej jakikolwiek rodzaj niechęci.
          Po krótkim przywitaniu goście zwalili się do kuchni, gdzie czekała już na nich Agatha. Kolejne całusy, uściski – Carla była już zmęczona tymi powitaniami. Jak to dobrze, że więcej nowych ludzi już nie odwiedzi tego domu w te święta. Lekko się garbiąc, przeszła do jadalni i niezauważona usiadła przy stole między Syriuszem a Jamesem. Cała rodzina chwaliła dekoracje Blacka, a ten z dumą wypinał pierś do przodu. Carla po prostu nie mogła się nie uśmiechnąć, widząc go tak zadowolonego z siebie. Widok szczęśliwych przyjaciół zawsze sprawiał jej radość, choćby była w najbardziej podłym humorze.
          Obiad minął w miłej atmosferze i nawet nie zamęczano jej tak bardzo pytaniami na temat życia osobistego, które tak często pojawiają się na tego typu spotkaniach rodzinnych. Okazało się, że zmartwienia Carli okazały się niepotrzebne, bo na stole zostało jeszcze dużo potraw, a goście byli już najedzeni do syta.
          W pewnym momencie Carla zauważyła, że skończył się kompot w dzbanku, więc oznajmiła, że pójdzie go nalać do kuchni. Przy okazji mogła chwilę odpocząć od zgiełku, wywoływanego przez dziewiętnastu ludzi. Oparła się o jasny blat i odetchnęła, ciesząc się chwilą ciszy i samotności. Co prawda, słyszała krzyki rodziny Potterów i Midlletonów, ale były one stłumione i nie przeszkadzały jej aż tak bardzo.
          Prawie upuściła dzbanek, usłyszawszy ciche chrząknięcie po swojej lewej stronie. W ogóle nie zauważyła, że w pomieszczeniu znajduje się ktoś oprócz niej. Odetchnęła z ulgą, kiedy zobaczyła, że to tylko Morgead.
          – Przestraszyłem cię – zauważył.
          – Niemożliwe – sarknęła Carla. – Wcale nie upuściłam prawie dzbanka na ziemię. Co tutaj robisz? Powinieneś być przy stole.
          – Ty też.
          Carla odwróciła się, kręcąc głową i napełniła przeźroczysty dzbanek jabłkowym kompotem. Czuła wzrok chłopaka na swoim karku i miała wielką ochotę się w niego podrapać.
          – Ja przyszłam tutaj po coś do picia, bo na stole już nic nie było. A ty co tutaj robisz? – ponowiła swoje pytanie, znów obracając się w stronę Morgeada.
          – Potrzebowałem ciszy i spokoju, ale jak widzę, a raczej słyszę, tutaj także ich nie zaznam – wyjaśnił krótko, niesympatycznym tonem.
          – Nie lubisz świąt? – pytała dalej Carla, nie przejmując się aluzją chłopaka. Chciała za wszelką cenę nawiązać z nim jakikolwiek kontakt.
          – Nie lubię ludzi, a tu jest ich zdecydowanie za dużo. – Skrzywił się.
          – Oj, nie przesadzaj. Ludzie nie są tacy źli. – Uśmiechnęła się do niego miło.
          – Nie są źli? – spytał, a na jego twarzy pojawił się kpiący uśmiech. – Ludzie są bezwzględni. Dokuczają słabszym, pogrążają innych w rozpaczy, mieszają innych z błotem, wyrządzają krzywdę tylko dla własnej przyjemności. To maszyny do mordowania. Zabijają wszystko, co stanie na ich drodze. Wybijają zwierzęta, ścinają drzewa, wyrywają kwiaty, żeby zaraz upuścić je na ziemię i pozwolić im uschnąć. Niszczą skały, gleby. Zabijają nawet siebie nawzajem. Nic innego nie czytam w gazecie, tylko kto kogo zabił, kto komu wbił nóż w plecy, kto kogo otruł, kto w kogo rzucił Avadą Kedavrą, kto kogo potraktował Cruciatusem. I ty mi mówisz, że ludzie nie są źli? Zabijają wszystko i wszystkich tylko, żeby zdobyć pieniądze lub władzę. Nie liczą się z niczym – mówił, a w jego oczach tliły się iskierki nienawiści. Stał tak blisko Carli, że ta czuła jego ciepły oddech na swojej twarzy. Bała się. Szaleństwo w jego oczach po prostu ją przerażało. W końcu chłopak ciężko opadł na krzesło, jakby mówienie sprawiło mu wielki trud. Blue dopiero teraz mogła odetchnąć spokojnie.
          – Przepraszam, przecież nie wszyscy tacy są – powiedział, zasłaniając twarz dłońmi.
          – Mogę wiedzieć, co się stało, że ich tak nie lubisz? – spytała niepewnym głosem, bojąc się, że Morgead znowu wybuchnie gniewem.
          Spojrzał prosto w oczy Blue. Może poczuje ulgę, kiedy jej powie? Może warto? Prawda była taka, że nie powiedział o tym nikomu, nawet swoim przyjaciołom. Jeszcze przed chwilą, kiedy ktoś oznajmiłby mu, że zwierzy się z tego nieznajomej, po prostu by go wyśmiał. Ale w tej dziewczynie było coś takiego, że po prostu musiał się z nią tym podzielić. Czy przyczyniła się do tej decyzji dziecięca naiwność Carli, upierdliwość, optymizm czy życzliwość – tego Margead nie wiedział. Zaśmiał się pod nosem, kiedy doszedł do wniosku, że można nazwać to po prostu urokiem osobistym.
          – Zamordowano mi brata – powiedział smutnym tonem.
          Carla wiedziała, że dotyka osobistego tematu, ale tego się nie spodziewała. Chłopak był naprawdę zrozpaczony. Chociaż bardzo chciała dowiedzieć się więcej na ten temat, powstrzymała swoją ciekawość i nakazała sobie nie pytać o nic więcej. Podeszła do Margeada i z pocieszającym uśmiechem na twarzy, wyciągnęła do niego rękę.
          – Idziemy coś zjeść. Nie możesz się tak odizolować.


~~~~~~~~~~~~


          Carlę obudził głos otwieranych drzwi. Zaspana, przetarła lekko oczy, ale świat wokół niej nadal wydawał się być rozmazany. Potrząsnęła głową, żeby znów widzieć wyraźnie. Rozejrzała się po pokoju. Wzrokiem natrafiła na zieloną, koronkową sukienkę, leżącą na oparciu krzesła, w której pokazała się na wczorajszym świątecznym obiedzie. Musiała przyznać, że spędziła go bardzo miło. W towarzystwie przyjaciół i rodziny Jamesa czuła się naprawdę świetnie.
          Ale co ją obudziło? Skrzypienie? Jej wzrok powędrował w stronę lekko uchylonych, białych drzwi. Stał w nich chłopak o miodowych oczach i brązowych włosach, z twarzą pokrytą bliznami. Przyglądał się jej z rozbawieniem, w ręce trzymając różdżkę i obracając ją we wszystkie strony.
          – Remus! – krzyknęła, budząc przy okazji Jamesa i Syriusza, którzy zakryli się tylko szczelniej kołdrami i mruknęli coś na temat krzyków w środku nocy.
          Skoczyła chłopakowi na szyję i przytuliła go do siebie mocno.
          – Jak się cieszę, że jesteś.
          Odsunęła przyjaciela od siebie i wzrokiem znawczyni zaczęła mu się przyglądać. Po krótkiej chwili badania jego wagi i wyglądu, niczym babcia, pokiwała głową z zadowoleniem i wpuściła go do pokoju. Już miała zamknąć za sobą drzwi, kiedy usłyszała wesoły głos:
          – Carla! Jeszcze ja!
          Blue odwróciła się, żeby zobaczyć rudą czuprynę, lecącą na nią z prędkością błyskawicy. Nie wytrzymała impetu uderzenia, więc szykowała się już na bolesne spotkanie z podłogą. Na szczęście Jamesowi, który w porę wstał z łóżka, w ostatnim momencie udało się ją złapać.
          Uśmiechnął się nonszalancko, spoglądając na nią z góry. Carla zajrzała w jego piękne czekoladowe oczy, w których płonęły wesołe iskierki. Ale nie zawsze takie były. Na co dzień pojawiała się w nich kurtyna kpiny, która skutecznie uniemożliwiała dostrzeżenie jego prawdziwych uczuć. Dopiero przy przyjaciołach jego oczy stawały się całkiem szczere. Musiała przed sobą przyznać, że James nadal jej się podobał, chociaż postanowiła, że zostawi go Lily.
          – Wstawaj, Carla. Nie jesteś już taka lekka jak przed Bożym Narodzeniem.
          Blue fuknęła jak rozjuszona kotka i podniosła się na własne nogi. Posłała jeszcze mordercze spojrzenie Jamesowi, który patrzył na nią z aroganckim uśmiechem na ustach. Przypomniała sobie, co było powodem jej upadku.
          – Lily! – krzyknęła i tym razem to ona podbiegła do przyjaciółki i mocno ją przytuliła. Oczywiście, mijając po drodze Jamesa, nie zapomniała, żeby w ramach zemsty uderzyć go pięścią w ramię. – Co ty tutaj robisz?
          – Nie zostawiłabym cię przecież samą w takiej sytuacji!
          Już po raz drugi w te święta poczuła, że ma naprawdę wspaniałych przyjaciół.





~~~~~~~~~~~~

          W siódemkę jechali w magicznie powiększonej błękitnej Syrenie państwa Potterów. Za oknem mijali odnowione kamienice Londynu, żeby zaraz ujrzeć te stare i rozsypujące się. Zatrzymali się przed, jak się Carli wydawało, tym najbardziej zniszczonym budynkiem. Szary prosty blok, z którego odsypywał się tynk, przysłaniał jej słońce. Optymistycznie pomyślała, że pewnie w promieniach słonecznych, kamienica musi lepiej wyglądać.
          James nie pocieszył się taką myślą. Na jego twarzy malowała się niepewność, kiedy wchodził za rodzicami po rozpadających się schodach, prowadzących do odrapanych drzwi. Agatha, stojąc przed nimi, szepnęła pod nosem kilka słów. Przez długą chwilę, podczas której mama Jamesa ze zniecierpliwieniem tupała nogą, nic się nie działo, ale w końcu drzwi uchyliły się z cichym skrzypieniem.
          – Coś nam się ostatnio zawiesza, ten alarm… – westchnęła i razem z mężem zniknęła w mroku mieszkania.
          Reszta popatrzyła na siebie ze zdziwieniem. Nie tego się spodziewali. Myśleli, że PWD będzie bogatą organizacją, a jej kwatera powinna znajdować się w co najmniej nowoczesnym, przeszklonym drapaczu chmur. Tymczasem budynek przed nimi był na tyle stary i zniszczony, że po prostu się rozsypywał.
          – Chodźcie! – Usłyszeli wołanie Tobiasa.
          Carla jeszcze raz spojrzała na swoich przyjaciół. Wszyscy przyszli, nie zostawili jej w trudnej sytuacji. Brakowało tylko Petera, ale Carla, już dnia poprzedniego, w głębi duszy wiedziała, że chłopak się nie pojawi. Wysyłając do niego list, w jej sercu tlił się jeszcze malutki płomyk nadziei, że Pettigrew nie był taki sam jak w książce, że wyzbył się tchórzostwa i nauczył się zwalczać swój strach. Niestety – Petera z nimi nie było, a ona nie miała możliwości, żeby coś z tym zrobić. Może gdyby bardziej starałaby się go zmienić, pomóc mu… Teraz mogła mieć tylko nadzieję, że chłopak nie wyjawi nikomu treści listu.
          Wzruszyła ramionami i przekroczyła próg zniszczonej kwatery PWD. Niestety w środku nie wyglądała lepiej. Wszystkie przedmioty były zakurzone i brudne. Na ziemi leżały szczątki dywanu, a podłoga, wyłożona panelami, w niektórych miejscach po prostu się załamywała. Ale nie to było najgorsze. Na szarych, brudnych ścianach wisiały podarte obrazy. Przedstawiały one straszliwe postacie. Twarz każdej z nich wykrzywiona była w grymasie bólu. Wszystkie krążyły w kółko, pojękując cicho, jakby z bólu straciły zmysły. Carla czym prędzej odwróciła od nich wzrok, nie mogąc znieść tego okropnego widoku. Chciała jak najszybciej zniknąć z tego pomieszczenia.
          Poczuła, że ktoś otacza ją ramieniem i pcha w dalszą część korytarza. Nie patrzyła na przerażające obrazy, ale nic nie mogła poradzić, że nadal słyszała ich jęki i prośby o pomoc. Nie wiedziała, co się dzieje, gdzie idzie; marzyła tylko o tym, żeby to wszystko wreszcie się skończyło. W końcu głosy zaczęły cichnąć, a ona, cała roztrzęsiona, weszła do kolejnego pokoju. Wtuliła głowę w pierś Syriusza, pragnąc się uspokoić. Poczuła, że przyjaciel objął ją, chcąc dodać jej otuchy. Musiała przyznać, że w jego towarzystwie czuła się bezpieczniej.
          Spojrzała na miny swoich przyjaciół. Lily była w trochę gorszym stanie niż ona sama, a najlepszym dowodem na to był fakt, że nawet nie zwróciła uwagi, iż  jest przytulona do Jamesa. Chłopcy też mieli nietęgie miny. Tylko Tobias i Agatha zachowali spokój. Zapewne przechodzili tędy już wiele razy.
          – Co to było? – spytała Blue, zwracając się do Agathy i Tobiasa.
          Rodzice Jamesa pokręcili tylko ze smutkiem głowami, nie kwapiąc się do wyjaśnień. Carla postanowiła, że i tak ich o to wypyta.
          Teraz znajdowali się w pokoju, który wyglądał trochę lepiej od poprzedniego. Pomimo, że ściany były poobdzierane, wszystko pokrywał kurz, a na podłodze walało się szkło, pomieszczenie utrzymane było w ciepłych barwach. Odcienie żółci sprawiały, że atmosfera nie była już taka przytłaczająca.
          Naraz wielkie drzwi otworzyły się z hukiem, sprawiając, że cała kamienica się zatrzęsła, a Carla miała wrażenie, że ta zaraz się rozpadnie. Wyskoczył zza nich niezwykły mężczyzna. Był to typ człowieka, który od razu zyskuje twoją sympatię, pomimo, że go nie znasz. Energiczny staruszek, ze sterczącymi na wszystkie strony siwymi włosami, ubrany był w długi, brudny, fioletowy płaszcz. Na jego twarzy widniał przesympatyczny, szczery uśmiech, który wyglądał, jakby nigdy stamtąd nie znikał.
        – Dzień dobry, dzień dobry. Agatha I Tobias! Dawno was tu nie było… I nowi! A ile was jest! Ohoho! Ale się ucieszą! Taaaak, dawno was tu nie było! A tyle się pozmieniało. I wy się zmieniliście… A czyżby to była nowa obdarzona? Pamiętam jeszcze jak byliście tacy mali Agatho i Tobiasie. Tak to ty musisz być ta Carla. Dziadek o tobie opowiadał. Taaak, tacy mali tacy słodcy… Tak, tak dzień dobry! Jak masz na imię? Ja jestem Jonathan. Powtórz Jo-na… Ale rudzielec! Mogę zobaczyć? Takiego ognisto rudego to jeszcze… Agatho, niech cię uściskam. Tobiasie, wyrosłeś na prawdziwego mężczy… A co to za blizny? Takie błękitne, takie niesamowite. Czym spowodowane? A ty musisz być James Potter! Taka ruda, takie blizny…. Jesteś taki podobny do ojca! – Jonathan z prędkością światła wyrzucał z siebie słowa, skacząc od jednego do drugiego gościa i uważnie mu się przyglądając. Jego wesołe oczy stale poruszały się, co chwilę obserwując inną stronę świata.
          – Jonathanie, spokojnie. Wszystko po kolei. – Agatha podeszła do niego i poklepała po ramieniu.
          Wszyscy byli tak bardzo zdziwieni, że nie mogli wydusić z siebie słowa. Nie zrozumieli prawie nic z przemowy staruszka. Carla nawet odnotowała w pamięci, żeby zapisać go na listę najbardziej zakręconych ludzi, których zna.
          Tymczasem Jonathan już pędził w głąb korytarza, stale powtarzając, żeby szli za nim.
          – Kto to jest, pani Agatho? - spytała Carla szeptem, kiedy staruszek się trochę od nich oddalił.
          – Dziwna osoba, prawda? On pracuje tutaj od lat. Jest sercem organizacji. Bez niego wszystko by się posypało. Jest kimś w rodzaju sekretarza, ale i przewodnika. Popatrz, ile tutaj jest korytarzy. Tylko on dokładnie zna całą kamienicę. Gdyby jego nie było, wszyscy byśmy się  pogubili.
          Carla spojrzała na Jonathana, idącego sprężystym krokiem przed nimi i co chwilę mruczącego ,,Za mną, za mną”. Jego wściekle fioletowa peleryna wesoło trzepotała, co chwilę zwijając się i odwijając. Nie mogła zrozumieć, jakim cudem akurat ten człowiek potrafi zapamiętać cała tę plątaninę korytarzy. Przecież on nie jest ani spokojny, ani poukładany.
          – Czy ja wiem, jak on to robi? - ciągnęła Agatha, jakby czytając Carli w myślach. – On zawsze był dla mnie zagadką… Może nam się tylko wydaje, że jest taki zakręcony. Czasem mam wrażenie, że myśli dużo szybciej, niż mówi i dlatego kończy w pół zdania.
          Kiedy piętnaście razy skręcili w prawo, szesnaście w lewo i przeszli schody, liczące dwieście pięćdziesiąt sześć stopni, które  wiły się chyba w nieskończoność, znaleźli się przed brązowymi, starymi drzwiami z krzywo przybitą, pozłacaną tabliczką, która mogła być odnawiana jakieś dwadzieścia lat temu. Napis na niej głosił ,,Antoni Crimon, prezes organizacji PWD”. Jonathan zapukał, a kiedy ze środka usłyszeli gniewny pomruk, otworzyli drzwi.
          Pierwszą myślą Carli było ,,Coś się pali”. Nigdzie jednak nie było widać ognia, więc poprawiła się na ,,Ktoś tutaj palił”. W pomieszczeniu, przesiąkniętym wonią papierosów, unosił się dym, który tworzył tak gęstą kurtynę, że oprócz niej nie można było nic dostrzec. Wszyscy zaczęli się krztusić.
          – Na Merlina! Panie Antoni! Co ja panu mówiłem na temat palenia w pomieszczeniu? Czemu nie wywietrzył pan pokoju? Auć! Przecież tutaj się udusić można! Auć! – wykrzykiwał Jonathan, na oślep przedzierając się do okna i co chwilę wpadając na jakieś meble.
          Już po chwili dym zastąpiło świeże powietrze, a Carla mogła dostrzec pana Antoniego. Był to potężnie zbudowany mężczyzna, ubrany w białą koszulę i krawat. W dużych ustach trzymał cygaro, a jego czarne, przetłuszczone włosy zostały idealnie zaczesane do tyłu. Z błękitnych oczu biły pewność siebie, poczucie wyższości i ignorancja. Nie wyglądał na sympatycznego człowieka, ale zachowanie Jonathana w stosunku do niego sprawiło, że Carla nie była przekonana, czy pan Antoni rzeczywiście był niemiły.
          – Kto to jest? – warknął.
          – Goście, panie Antoni, goście. Proszę być uprzejmym.
          Pan Antoni bacznie, spod przymrużonych powiek przyjrzał się nowo przybyłym. Każdego po kolei zmierzył czujnym wzrokiem. Po chwili stał od swojego biurka i powoli podszedł do Agathy. Lekko się przed nią ukłonił i ucałował jej dłoń.
          – Witaj, Agatho. Dawno cię tu nie było. – Uśmiechnął się po raz pierwszy odkąd przekroczyli próg tego pokoju. – Ciebie także Tobiasie – powiedział, podając mu rękę.
          Tobias i Agatha ledwo powstrzymywali śmiech, patrząc głęboko w oczy pana Antoniego. Po chwili jednak nie dali rady zachować powagi i szeroko się uśmiechając, rzucili się w stronę wielkiego mężczyzny z zamiarem wyściskania go. Ku zdziwieniu dzieci pan Antoni także szczerze się roześmiał i odwzajemnił uściski.
          – Bez zbędnych formalności, Antoni. Kopę lat!
          Po serdecznych powitaniach pan Antoni uznał, że teraz warto pomęczyć trochę dzieci. Kiedy podszedł do Lily, a ta mimowolnie się wyprostowała.
          – Przedstawić się - powiedział, rozkazującym tonem, nie spuszczając wzroku z jej twarzy.
          – Lily Evans – oznajmiła, tak przejętym głosem, jakby od tej odpowiedzi miało zależeć jej życie.
          Pan Antoni wiedział o niej już bardzo dużo. Z tak krótkiej rozmowy potrafił wywnioskować, że Lily jest na pewno osobą pilną, która wszystkie polecenia wykonuje z jak największą starannością. Dziewczyna nie odwróciła wzroku, kiedy spoglądał jej długo w oczy, dzięki czemu zyskała jego szacunek. Na pewno musi być uczciwa – pomyślał, chociaż nie wiedział na czym powinien oprzeć to wrażenie. Tak mu podpowiadał instynkt, a on już zdążył nauczyć się mu ufać.
          Teraz przyszła kolej na Remusa. Kiedy rozkazał mu się przedstawić, chłopak przemówił spokojnym, poważnym głosem. Bystry, rozsądny, sympatyczny, pomocny, dojrzały – wiele określeń Lupina przelatywało mu przez głowę. Zadowolony, że potrafi tak szybko ocenić innych ludzi przesunął się w stronę Carli.
          – Imię – rozkazał.
          – Charlotte Blue – oznajmiła z szerokim uśmiechem na twarzy.
          Pan Antoni już wiedział jaka jest. Optymistyczna, przyjazna, koleżeńska, lubiana przez innych, szczera. I pojęta. Zdał sobie sprawę, że dziewczyna go przejrzała. Ona wiedziała, że w środku wcale nie jest taki niesympatyczny. Lekko zamrugał oczami. Nie... Dziewczyna by się tak szybko nie zorientowała. Chociaż, jeśli nie tylko wygląd odziedziczyła po dziadku, stawało się to nad wyraz możliwe.
          Czym prędzej odsunął się od Carli, żeby stanąć oko w oko z wysokim, czarnowłosym chłopakiem.
          – Syriusz Black – przedstawił się, zanim pan Antoni zdążył cokolwiek powiedzieć. Zirytowało go to trochę.
          Zbyt pewny siebie, arogancki, zuchwały – trzy pierwsze cechy jakie przyszły mu do głowy, kiedy spojrzał na twarz Syriusza. Coś jednak musi w nim innego być, skoro Carla utrzymuje z nim kontakty – zastanawiał się pan Antoni. Musiał się przed sobą przyznać, że Syriusz nie był łatwy do przejrzenia. Nawet po dłuższej weryfikacji jego zachowania nie mógł odgadnąć, jaką cechę, tak zręcznie, ukrywa w sobie chłopak, stający przed nim.
          – James Potter – powiedział pan Antoni, chociaż nigdy w życiu go nie widział. Chłopak był na tyle podobny do ojca, że pan Antoni mógł go z łatwością rozpoznać.  Z opowieści Tobiasa wiedział, że jego syn w dzieciństwie był strasznym rozrabiaką, ale czy czas nie zmienił jego charakteru? Nie – odrzucił szybko tą myśl pan Antoni. Zawadiacki błysk w oku chłopaka od razu go zdradził. Chwila obserwacji i pan Antoni mógł stwierdzić, że James przypomina trochę Syriusza - pewny siebie, zuchwały i arogancki. Przeczucie, jeśli pan Antoni mógł tak to nazwać, podpowiadało mu, że Potter dodatkowo potrafi zachować się jak idealny starszy brat – opiekuńczy i troskliwy.
          Odwrócił się na pięcie i ponownie usiadł przy swoim biurku. Jeszcze przez chwilę przyglądał się wszystkim zgromadzonym.
          – Blue, Evans, Potter, Black, Lupin możecie wyjść. Jonathanie, zaprowadź ich – powiedział, a uwadze Carli nie umknęło, że idealnie zapamiętał ich nazwiska.
          Zanim zdążyli choćby mrugnąć, drzwi gabinetu były otwarte i stał w nich Jonathan. Carli zdawało się to niemożliwe, żeby ten staruszek przemieścił się z odległego kąta pokoju do nich tak szybko.
          Nie zdążyli nawet westchnąć ze zdziwienia, a już Jonathan pchał ich przez długi korytarz, obwieszony obrazami. Tym razem nie były one przerażające, a postacie na nich przedstawione uśmiechały się i witały wesoło.
          W zadziwiającym tempie znaleźli się przed jasnymi drzwiami, na których wisiała tak zniszczona tabliczka, że nie dało się z niej nic odczytać.
          – Zapraszam – powiedział Jonathan, otwierając drzwi na oścież.
          Carlę zamurowało. W jej stronę leciało niebieskie światło, a ją ogarnął tak wielki strach i zaskoczenie, że nie potrafiła się ruszyć. Było coraz bliżej, a jej ciało, pomimo wielkich starań, nadal odmawiało posłuszeństwa. Już była przygotowana na wstrząs, kiedy poczuła, że ktoś odpycha ją na bok. Głową uderzyła o coś twardego. Jeszcze zanim przed jej oczami zaczęła pojawiać się ciemność, zdążyła zobaczyć Jamesa, zwijającego się z bólu pod ścianą korytarza.

~~~~~~~~~~~~~~


          Cieszmy się i radujmy, bo Biance udało napisać się rozdział w ciągu trzech tygodni. Jak wam się podoba? Muszę przyznać, że pisanie go sprawiło mi wiele trudności, bo zdania nie wskakiwały mi tak po prostu do głowy, jak to zwykle bywa, a musiałam długo się nad nimi męczyć. Chyba zabrakło mi weny. Ale jak już napisałam, kiedy przeczytałam komentarz Natalii, rzuciłam fizykę i zabrałam się za pisanie! Niby nie deklarowałam, co ile będą się pojawiały rozdziały, ale postanowiłam sobie w głowie, że przynajmniej co dwa tygodnie. A tutaj już mijał trzeci tydzień, a nowego posta nie było.
          Wesołych świąt życzę! Już za niedługo wigilia! Jupijaj! Ale śniegu nie ma :( Postaram się, żeby rozdział był za dwa tygodnie, ale niczego nie obiecuję.
Zapraszam do zakładki bohaterowie!
Buziaki,
Bianka

Obserwatorzy

Lydia Land of Grafic