niedziela, 24 kwietnia 2016

Rozdział XI

            Kiedy Carla otworzyła oczy, była bardzo zdziwiona, że nikogo przed sobą nie zobaczyła. Przecież jeszcze przed chwilą stał nad nią Śmierciożerca, gotowy ugodzić ją zaklęciem uśmiercającym. Jeszcze przed momentem myślała, że to będzie koniec dla nich wszystkich, że grupa zwolenników Voldemorta wymorduje ich co do jednego.
            Jednak żyła dalej, a więc wszystko powinno być jak w najlepszym porządku. Niestety nie było. Od środka rozdzierał ją straszny ból i rozpacz, spowodowane śmiercią jej najlepszego przyjaciela, który do tej pory był z nią zawsze i wszędzie, pomagał jej, kiedy tego potrzebowała, droczył się z nią, żartował. Nie mogła sobie wyobrazić życia bez chłopaka, z którym spędziła najszczęśliwsze chwile swojego życia, z którym czuła się bezpiecznie. Bez chłopaka, którego kochała.
            Szybko podniosła się na łokciach, żeby zobaczyć, że czarodzieje z organizacji, aktualnie walczący z poplecznikami Voldemorta, przyszli im na pomoc. Zauważyła pana Antoniego,  Agathę, Tobiasa, Alana Rota i Rasuna, którzy rozpraszając grupę Śmierciożerców, rzucali zaklęcia na prawo i lewo.
            Ale nie to ją interesowało. Odwróciwszy się plecami do miejsca walki, spojrzała na nieruchome ciało Syriusza. Po jej policzkach pociekły łzy, kiedy patrzyła na przeraźliwie bladą twarz przyjaciela, na zakurzone włosy przykrywające oczy, na uchylone, spierzchnięte usta. Położyła głowę na jego klatce piersiowej i chwyciła dłoń. Po chwili na kurtce chłopaka pojawiła się wielka plama od łez.
            To przecież nie może się tak skończyć. On nie mógł umrzeć. Syriusz musiał żyć. Przecież tacy wspaniali ludzie nie mogą tak szybko odchodzić. On nigdy by jej nie opuścił. I pomimo że właśnie takie myśli tłukły się w jej głowie, lodowata dłoń chłopaka , którą trzymała, nieruchome ciało i fakt, że nie przytulił jej teraz, choć tak bardzo potrzebowała jego wsparcia, dobitnie uświadamiały jej, że to jednak nie jest kłamstwem ani kolejnym żartem huncwotów. Że Syriusz nie żyje.
            Bo prawda była taka, że od kiedy Carla przeniosła się do tego świata, Black był z nią zawsze i wszędzie. Wtedy, kiedy w piątkę, z huncwotami robili kawały i włóczyli się po zamku, odkrywając jego tajemnice i nowe przejścia, kiedy odrabiali szlabany za udane kawały i kiedy wspólnie pisali eseje. Był z nią, kiedy pierwszy chłopak, z którym się umówiła, wystawił ją do wiatru i kiedy po raz pierwszy dostała O z eliksirów. I nawet jeśli kiedykolwiek się pokłócili, po krótkim czasie godzili się ze sobą, bo bez siebie nie potrafili funkcjonować.
            Więc jak teraz miała żyć bez niego? Bez śmiechu, który zawsze poprawiał jej humor, bez zabawnych żartów, nawet bez wspólnych kłótni i docinków, którymi często ją obdarzał. Jak miała poradzić sobie bez poczucia bezpieczeństwa, które do teraz zapewniał jej samą swoją obecnością?
            Lodowata dłoń, którą trzymała była dla niej nie do zniesienia. Więc dlaczego nie potrafiła jej puścić? Dlaczego nadal ją ściskała, pomimo że to właśnie ona uświadamiała jej, że już nigdy nie będzie mogła liczyć na wsparcie Syriusza?
Niebo zasnuło się ciemnymi chmurami, szybko pogrążając cały świat w szarości i mroku. Wiał wiatr, poruszając nagimi szczytami drzew, które ocierając się o siebie, wydawały dźwięki podobne do szlochów. Pogoda jakby dopasowała się do atmosfery panującej w parku. Do atmosfery rozpaczy, przygnębienia, smutku i żalu. Do atmosfery śmierci.
            Carla widziała, że do Syriusza dopadają także James, Lily i Remus, nie kryjąc się ze swoimi łzami. Widziała jak klękają przy nim, usłyszała rozdzierający krzyk Pottera, który potrząsnął ramieniem Blacka, jakby próbując tym przywrócić go do życia. To nic nie da, chciała powiedzieć, ale żaden dźwięk nie wydobył się z niej ściśniętego gardła.
            Słyszała krzyki walczących, szum wiatru i pojękiwania drzew. Słyszała bardzo powolne bicie serca Syriusza i rozdzierający serce płacz swoich przyjaciół.
            Zaraz…
            Bicie serca?
            Od razu podniosła głowę i spojrzała na klatkę piersiową przyjaciela, która rzeczywiście unosiła się leciutko w górę i w dół. Bardzo powoli, ale jednak.
            Po jej ciele rozpłynęła się przyjemna fala ciepła. Fala, dodająca nową energię. Fala, oznaczająca nadzieję, której właśnie teraz Carla najbardziej potrzebowała.
            Od razu zerwała się na równe nogi i potykając się o wystające korzenie starych drzew, podbiegła do Scarlette klęczącej przy Terrym. Do jej serca ponownie wkradł się żal i poczucie winy, kiedy zobaczyła martwe ciało przyjaciela. Po policzku znowu popłynęły łzy, lecz teraz były rzeczy ważniejsze od rozpaczy. Teraz należało ratować Syriusza.
            Pociągnęła dziewczynę za łokieć, ale ściśnięte gardło nie pozwoliło jej wypowiedzieć choćby słowa. Pozostało jej jedynie posłanie Scarlette zdeterminowanego i pełnego nadziei spojrzenia. Na szczęście dziewczyna zrozumiała ją od razu, o nic nie musiała pytać. Wstała i szybko podążyła za Blue, która tym razem omijając korzenie, prowadziła ją do Blacka.
            Młoda blondynka uklękła przy Syriuszu, wcześniej przy pomocy Carli odrywając od niego jednocześnie zdziwionego i zrozpaczonego Jamesa. Chłopak nie oponował, nie wiercił się i nie rzucał. Jakby cały świat przestał dla niego istnieć, jakby zobojętniał na wszystko oprócz straty najbliższego przyjaciela.



            Lily i Remus, którzy zdążyli zorientować się w sytuacji, starali się uspokoić Pottera, jednocześnie przyglądając się z ufnością poczynaniom Scarlette.
            Dziewczyna wystawiła przed siebie swoją drobną dłoń i trzymając ją nad sercem Blacka, szeptała jakieś zaklęcia. Carla widziała jak marszczy brwi i przymyka oczy w grymasie bólu – uzdrawianie widocznie było bardzo wyczerpujące. Po chwili ręka blondynki zaczęła drżeć, a po jej policzkach popłynęły łzy.
            – Dlaczego się nie budzi? – szepnęła Carla drżącym głosem, ale przez hałas, panujący wokół, nikt jej nie usłyszał. – Dlaczego to tak długo trwa?
            Gdyby nie Pedro byłyby to ostatnie słowa, jakie wypowiedziała. Hiszpan, który do tej pory trzymał się trochę z boku, w mgnieniu oka wskoczył między nią a lecące zaklęcie i wypowiedział zaklęcie tarczy. Czerwony promień odbił się od niej, wstrząsając kamienną kostką pod ich nogami.
            Kobieta, która rzuciła zaklęcie, przerażała. Na jej twarzy nie malowały się żadne uczucia, nic, co mogłoby potwierdzać jej człowieczeństwo, ludzkie odruchy czy emocje. Jej szata powiewała za nią, zlewając się z nieprzeniknioną ciemnością nocy i sprawiając, że czarnowłosa jakby tonęła w mroku, była jego częścią – tą niebezpieczną i groźną.
            Nie czekała ani chwili. W ich stronę posypał się grad klątw, który Pedro odbił z niemałym trudem. Czarnowłosa chyba jednak nie chciała ich zabić – Carla nie dostrzegła ani jednego zielonego strumienia światła i nie usłyszała słów zaklęcia uśmiercającego. I ona wyciągnęła różdżkę, od razu posyłając w stronę przeciwniczki parę drętwot. Przesunęła się w stronę Scarltte, która pomimo bólu jaki jej to sprawiało, starała uzdrowić Syriusza, i zasłoniła ją przed ewentualnym atakiem.
            Bez Pedra Carla nie miałaby szans na przeżycie. Gdyby nie wyjątkowo mocne zaklęcia Hiszpana, które zmuszały kobietę do obrony i ataku jednocześnie, klątwy rzucane z niezrównaną prędkością dosięgłyby Blue już na początku walki.
            Szare drobinki pyłu zawirowały wokół nich w dzikim tańcu, znacznie ograniczając widoczność. Wyglądało na to, że czarnowłosej jednak one w ogóle nie przeszkadzały, ponieważ jej zaklęcia nadal pozostawały niezwykle celne. Co innego tyczyło się Carli, która była zmuszona do rzucania ich prawie na oślep – położenie przeciwniczki zdradzał jedynie kierunek, z którego nadlatywały kolorowe promienie światła.
            Naraz wszystko ustało. Kurz opadł, jakby dopiero teraz dostrzegł prawa grawitacji, a powietrze zrobiło się nienaturalnie czyste i przejrzyste. Blue wydawało się, że jest na tyle aksamitne, że łagodzi szczypanie na jej skórze, wywołane wcześniejszym uderzaniem ostro zakończonych drobinek pyłu.  
            Rozejrzała się niespokojnie, ale po czarnowłosej kobiecie nie było śladu. Jakby rozpłynęła się w szarości i kurzu, zanim jeszcze opadł na ziemię. Nie zauważyła też reszty Śmierciożerców – ci musieli wycofać się zapewne przez większą liczebność czarodziei z organizacji.
            Wzięła kilka głębokich oddechów. Była cała roztrzęsiona, a przerażenie, które ogarnęło ją podczas krótkiej bitwy, jeszcze nie minęło. Nie spodziewała się, że ta walka tak się skończy. Gdyby kobieta nie musiała się oddalić razem z resztą popleczników Voldemorta, pewnie już by nie żyli.
            Podszedł do niej Pedro i położył uspokajająco dłoń na jej ramieniu. Widocznie musiał dostrzec jej nietęgą minę i dłonie, nadal kurczowo zaciśnięte na różdżce. Uśmiechnął się. Rzadko to robił.
            Wystawił przed siebie rękę i palcem wskazał na coś znajdującego się za jej plecami
            Odwróciła się.
            Musiała odgarnąć swoje rozczochrane włosy z oczu, żeby upewnić się, że to co widziała, było prawdą. Po jej policzkach ponownie popłynęły łzy, wyżłabiając wśród brudu pokrywającego jej twarz cienkie, czyste ścieżki. Jej ciało drgnęło, a z gardła wydobył się krótki szloch. Nie mogła już powstrzymywać buzujących wewnątrz jej ciała emocji – wybuchła płaczem. Nie był to jednak płacz rozpaczy, a radosny i wesoły.
            Syriusz we własnej osobie siedział przed nią wyprostowany i uśmiechnięty.

~~~~~~~~

            Ponownie upadł z impetem na ziemię, bo Carla, zanosząc się płaczem i śmiechem jednocześnie, rzuciła się na niego z całą możliwą siłą. Poczuł jak obejmuje go w pasie i ściska mocno, mrucząc pod nosem zdania całkowicie pozbawione sensu. Kiedy minął pierwszy szok spowodowany reakcją przyjaciółki, położył dłonie na jej plecach i zaśmiał się głośno.
            Wokół zebrała się reszta. Lily i Pedro podtrzymywali Scarlette, ponieważ blondynka była naprawdę wykończona uzdrawianiem. Black zanotował w głowie, że trzeba będzie jej mocno podziękować. Remus i James kucnęli obok niego i położyli mu ręce na ramionach, nie mogąc zrobić nic więcej ze względu na Blue, która nie miała zamiaru odczepić się od przyjaciela.
            Syriusz zauważył, że nigdzie nie było Terry’ego, ale o nic nie pytał. Ból na twarzy jego przyjaciół mówił sam za siebie. Sam nie zdążył poznać chłopaka najlepiej, ale mimo to poczuł dziwne ukłucie w sercu. Ukłucie straty kogoś ważnego i poczucia, że już nic nie będzie tak samo. Bo to były pierwsze ofiary wśród nich. Do tej pory wszyscy bezpiecznie chowali się w kwaterze organizacji, wiedząc, że kiedyś na pewno będą narażeni na niebezpieczeństwo, ale nie mając pojęcia, że nieszczęścia dopadną ich tak szybko i w tak brutalny sposób.
            – Tęskniliście? – spytał nieco słabym głosem, żeby choćby na chwilę rozluźnić atmosferę.
Poczuł, że ciało Carli spięło się na moment. Blue podniosła się na nogi, a na jej twarzy już nie malowała się niezmierna radość, chociaż gdzieś w błękitnych oczach dalej mógł ją dojrzeć. Teraz jej jasne brwi ściągnęły się z irytacją, a usta wygięły w grymasie złości.
            – Czy tęskniłam? Siedziałam tutaj i wypłakiwałam się, bo myślałam, że jesteś martwy, że już nigdy cię nie zobaczę i nie usłyszę. To były najgorsze chwile w moim życiu, bo nie chciałam stracić swojego najlepszego przyjaciela, a ty byłeś lodowaty i wydawało się, że już nigdy się nie podniesiesz. Trzęsłam się tutaj ze strachu i rozpaczy, a ty teraz takim swobodnym tonem pytasz się, czy tęskniłam... – powiedziała łamiącym się głosem.
            Syriusz przypatrywał się jej chwilę. Znowu cała się trzęsła, a jej zęby stukały o siebie w niemożliwie szybkim tempie. Za dużo dzisiaj przeszła, pomyślał, to był dla niej zbyt ciężki dzień.
            Pomimo bólu jaki sprawiło mu wstawanie, podszedł do dziewczyny i ponownie ją objął. Blue chwilę oddychała głęboko, żeby ponownie się uspokoić.
            Odsunęła się od niego i uśmiechnęła się lekko, choć wymuszenie. Nie dostała dzisiaj zbyt wielu powodów do radości. Atak Śmierciożerców, śmierć Terry’ego i niebezpieczna sytuacja Syriusza na pewno nie były tym, czego oczekiwałaby po udanym dniu.
            – Już dobrze – powiedziała. – Myślę, że to po prostu dla nas zbyt dużo jak na jeden dzień.
            Reszta zgodnie skinęła głowami na znak, że mają podobne zdanie. Wszyscy jak na rozkaz skierowali się w stronę najbliższego drzewa, usiedli pod nim, nie przejmując się błotem, i z głośnymi westchnieniami oparli głowy o korę, mając nadzieję, że to już koniec emocji, pośpiechu i niebezpieczeństw na ten dzień.
           

~~~~~~~~

           
            Naprawdę szybkim tempem przemierzając korytarze organizacji, Remus musiał stwierdzić, że co do tego pośpiechu to bardzo się pomylili. Pan Antoni i Jonathan nie dali im odpocząć nawet na chwilę. Z miejsca walki zgarnęli ich w przeciągu pięciu minut, nakazując im poruszać się energicznie i nie zostawać w tyle. Mijając ciało Terry’ego, którym już zajmował się profesor Rasun, starali się na nie nie patrzeć. Nie chcieli znowu wszystkiego odświeżać. I tak już zbyt dużo przeżyli.
            Lupin próbował o tym nie rozmyślać. Usiłował choć na chwilę zapomnieć, że Obdarzony zmarł, rzucając się między niego a zielony promień zaklęcia uśmiercającego. Chciał wyrzucić ze swojej świadomości obraz nieruchomego ciała chłopaka i jego pustych oczu, spoglądających w jakiś nieokreślony punkt na pokrytym burzowymi chmurami niebie.
            Nie chciał wracać do tego pamięcią, ale nie mógł poradzić, że akurat to wydarzenie zaprzątało jego myśli. I nic nie mogło go od tego odciągnąć – ani gorączkowe ponaglania Jonathana, ani opanowany głos pana Antoniego, który kazał mu nie rozmyślać tylko się pośpieszyć, ani okrzyki obrazów, które swoją drogą odświeżały obraz bitwy i wprowadzały ciężką atmosferę przestrachu.
            Ciemne korytarze, oświetlane tylko nikłymi blaskami pochodni, przez które przechodzili, sprawiały wrażenie niebezpiecznych i kryjących wiele tajemnic – zapewne kryły ich więcej, niż sami mogliby się spodziewać.
            Biegiem wpadli do pokoju, w którym Remus rozpoznał gabinet pana Antoniego. Tym razem w pomieszczeniu nie unosił się dym z cygara, więc Lupin mógł dostrzec więcej szczegółów niż ostatnio. Na biurku leżały sterty porozrzucanych papierów i listów, których prezes organizacji nie zdążył posprzątać przed atakiem Śmierciożerców. W regałach sięgających aż pod sam sufit leżały książki poustawiane idealnie według wielkości. Promienie światła, wpadające do pokoju przez okno, oświetliły drobinki kurzu unoszące się w powietrzu.
            Pan Antoni usiadł przy swoim biurku i zmierzył ich uważnym spojrzeniem. Na jego twarzy nie widać było żadnych emocji, które zdradzałyby bitwę, jaką w sobie toczył. W jego oczach błyszczała pewność siebie, pomimo że w środku nadal nie był zdecydowany, co teraz ma zrobić. Czy otworzyć portal i poprosić o pomoc w walce z Voldemortem bogów? Czy odesłać dzieciaki do Hogwartu, aby nie groziło im żadne niebezpieczeństwo? Może lepiej będzie jeszcze chwilę poczekać, aby byli lepiej przygotowani na zbliżającą się wojnę. Przecież sam dzisiaj widział, że gdyby nie ich pomoc, nawet pomimo mocy, nie poradziliby sobie z grupą Śmierciożerców, która ich zaatakowała. I tak już jednego Obdarzonego stracili.
            Nie, nie mógł pozwolić, żeby zostali narażeni na niebezpieczeństwo. Sumienie nie pozwoliłoby mu na to, nie potrafiłby ich zostawić na pastwę groźnych rąk wojny.
            – Niedługo teleportujemy was do Hogwartu. O bagaże się nie martwcie. Dowieziemy je jeszcze dzisiaj. – Prezes organizacji wstał i odwrócił się w kierunku okna, spoglądając na czarnego kruka, który siedział na dachu kamienicy na przeciwko.
            Dobrze wiedział, że kruk obserwował ich od kilku tygodni. Zdawał sobie sprawę z faktu, że szpicle Voldemorta znajdują się prawie wszędzie, możliwe że nawet gdzieś w kwaterze. Miał świadomość, że teraz nie może ufać prawie nikomu. Dlatego też wyjazd grupy młodych przyjaciół pozostał tajemnicą dla większości członków organizacji.


~~~~~~~~~~~


            Kiedy ciemność delikatnie otuliła rzeźbione, mosiężne meble, a jedynym źródłem nikłego światła w pomieszczeniu, w którym nadal słychać było echo rozpaczliwych krzyków niegdyś umierających tutaj ludzi, pozostały zielone lampki i szmaragdowe płomienie, tańczące i zwijające się niczym węże, w kominku, do pokoju wszedł wysoki mężczyzna i stanął nad klęczącymi na ziemi, ubranymi na czarno ludźmi. Wśród zapachu wilgoci i kurzu wyczuwał jeszcze jeden – ten, który go zawsze najbardziej ekscytował. Zapach strachu. Tak, ci ludzie byli przerażeni.
            Czekał. Czekał, aby pobudzić ich niepewność. Czekał, aby zwiększyć ich strach. Czekał, aby sprawdzić, który z nich jest silny i który pomimo niewykonanego zadania, najbardziej nadaje się do kolejnego. Czekał, by przekonać się, który z nich zacznie drżeć przed nim i jęczeć, aby ich nie karał. Czekał, bo sprawiało mu to wielką przyjemność.
            Przecież i tak ich ukarze – i to w najbardziej okrutny sposób, na jaki będzie go stać.
            Na pierwsze oznaki słabości nie czekał długo – już po chwili zęby jednego ze Śmierciożerców zaczęły uderzać o siebie rytmicznie, wydając dźwięk, który rozniósł się echem wśród zakurzonych mebli.
            – By-by-by-było i-i-ich wię-więcej – wyjąkała kobieta o brązowych włosach, nawet nie zdając sobie sprawy, jak wielki błąd popełniła, pokazując swój lęk.
Voldemort spojrzał na nią okrutnie – ona nie nadaje się do tej misji, nie zostanie więc oszczędzona. Zasłużyła sobie na to. Nie wykonała zadania, nie wywiązała się ze swoich obowiązków, a do tego jedyne, co miała mu do zaoferowania to strach, niewystarczające wytłumaczenia i błagalne prośby o litość.
            Wstał z cichym szumem swojej czarnej szaty, który zasiał niepokój w sercach Śmierciożerców. Przeszedł obok swoich zwolenników. Twarze prawie każdego z nich ścięły się ze strachu – jedynie Teria i Albert nie okazali swoich prawdziwych uczuć. Puste oczy, śmiało spoglądające w jego stronę, i niewzruszone twarze. Nie czuł od nich strachu – na pewno nie od czarnowłosej kobiety. Blondyn był niepewny, ale raczej nie wiązało się to z lękiem.
            Przez półprzymknięte okno, które zaskrzypiało nieprzyjemnie, wdarł się zimny podmuch wiatru i otulił zebranych świeżością oraz rześkością, całkowicie niepasującą do tego nieprzyjemnego, zakurzonego pomieszczenia. W kominku płomienie podniecane porywem powietrza z sykiem wzniosły się w górę, co wywołało dreszcz na plecach niektórych Śmierciożerców.
            – Terio, Albercie. Mam dla was zadanie do wykonania.

~~~~~~~~~~

            Po wylewnych pożegnaniach z Tobiasem i Agathą teleportowali się pod mosiężną bramę prowadzącą na teren szkoły.
            Widok Hogwartu zawsze sprawiał, że Carli robiło się cieplej na sercu. Teraz kiedy spoglądała na kamienne wieże, wystające ponad kołyszące się czubki drzew, zdała sobie sprawę, jak bardzo tęskniła za tym zamkiem, który był dla niej jak drugi dom. Pomimo wszelkich smutków i zmartwień, jej twarz trochę rozjaśniła się. Wizja spędzania czasu w przytulnym pokoju wspólnym, spacerów po błoniach, wypełnionych wesołymi uczniami i spotkania się ze swoimi znajomymi, którzy oderwaliby ją trochę od przykrych realiów, wydawała się naprawdę błoga i kusząca. Jakby wchodząc na teren Hogwartu, mogła zostawić za tą wielką bramą wszelkie troski i zmartwienia, uwolnić swoją duszę od ciężaru, jaki musiała dotychczas nosić. I choć wiedziała, że rzeczywistość niestety nie okaże się tak kolorowa, bo wspomnienie tamtych chwil nadal będzie jej bez przerwy towarzyszyło, w jej sercu odrodziła się nadzieja na lepsze jutro.
            – Witajcie w Hogwarcie, dzieciaki i  ty, Jonathanie! – Z cienia lasu wyłonił się wielki, brodaty mężczyzna. Każdy jego krok dudnił głucho o ziemię, kiedy zbliżał się do nich ciężkim chodem.
            – Witaj, Hagridzie! – odkrzyknęli chórem James, Syriusz i Carla, jako że najlepiej z całej grupy poznali półolbrzyma, odrabiając niegdyś u niego szlabany.
            – Cholibka, gdzie ja wcisnąłem te klucze? – mruczał do siebie gajowy, pośpiesznie przeszukując kieszenie i fałdy swojej kurty.
Po chwili ręce gajowego pojawił się pokaźny pęk kluczy. Słyszała, że Scarlette jęknęła. Odnalezienie tego jedynego w krótkim czasie graniczyło z cudem, a im zrobiło się już trochę zimno, więc perspektywa spędzenia tutaj choćby jeszcze minuty nie bardzo im się podobała.
            – Hagridzie? Przypilnujesz już dzieciaki? Jak się trzymasz? W zamku wszystko dobrze? Bo ja będę już się zbierał, więc… Kiedy ostatnio tutaj byłem, mieliśmy rok tysiąc osiemset… Nie pamiętam który… W każdym razie Hagridzie przypilnuj ich! I pozdrów Albusa! – Teleportował się z cichym trzaskiem. Widocznie podzielał ich zdanie i nie miał zamiaru marznąć, skoro równie dobrze mógł usiąść w ciepłym pokoiku, poczytać książkę i wypić gorącą herbatę.
            Taka wizja sprawiła, że Carli zrobiło się jeszcze zimniej, a jej zęby zaczęły się o siebie obijać. Hagrid spojrzał na nią ze zmartwieniem i przyspieszył poszukiwania.
            – Już, już, to chyba będzie ten! – powiedział, wkładając do kłódki duży czarny klucz. Przekręcił go, a z zamka dobiegło ciche kliknięcie.
            Gajowy otworzył bramę, która jako że już od dawna nie była używana, a co dopiero naoliwiana, zaskrzypiała nieprzyjemnie.
            Droga do zamku trochę im zajęła, ale dzięki ruchowi zrobiło im się trochę cieplej. Mimo to, nie marzyli o niczym innym niż przytulny pokój wspólny z wesoło trzaskającymi płomieniami w palącym się kominku.
            Zanim ujrzeli zamek w całej okazałości, musieli maszerować dobre pół godziny. Dlatego też kiedy wtargnęli na o tej porze ciche błonia, ich entuzjazm spowodowany powrotem do Hogwartu sięgał już szczytu.
            Carla musiała przyznać, iż pomimo że zamek sprawiał wspaniałe wrażenie, pogoda nie była zbyt ładna. Mieli styczeń, ale oprócz niskiej temperatury nic nie wskazywało na taki miesiąc. Normalnie błonia byłyby przykryte grubą warstwą śniegu, a z nieba spadałyby mieniące się śnieżynki, które delikatnie osiadałyby na włosach, kurtkach i czapkach uczniów. Tymczasem śniegu po prostu brakowało, a błonia zostały pokryte starymi, zgniłymi liśćmi.    
            I pewnie gdyby nie magia, która wypełniała każdy cal terenu Hogwartu – biła od kamiennych murów zamku, emanowała z każdego błyszczącego kropelkami deszczu listka, z każdego drzewa z Zakazanego Lasu, atakowała ich z nieprzeniknionej mgły unoszącej się nad jeziorem, promieniowała od każdego ptaka, który odważył się opuścić swoje przytulne gniazdo i wylecieć na takie zimno – podczas takiej pogody to miejsce nie wyglądałoby tak wspaniale i nie zapierałoby tchu w piersiach.
            Bez słowa przemierzyli błonia. Każdemu krokowi towarzyszył cichy plask, ponieważ ich nogi aż zatapiały się w rozmokłym gruncie i liściach. Kiedy w końcu znaleźli się pod wielkimi, rzeźbionymi drzwiami do zamku, ich buty całkowicie zapełniły się wodą pomieszaną z ziemią.
            Hagrid otworzył ciężkie drzwi, jednak zrobił to z taką łatwością, że wydawały się być lekkie jak piórko. Wpuścił ich do środka, gdzie czekała na nich już wyprostowana i ubrana w ciemnozielone szaty Minerva McGonagall z wyraźnie zmartwioną miną. Musiała już wiedzieć o wszystkim, co wydarzyło się tego dnia. Na pewno dotarły do niej informacje o bitwie, którą stoczyli ze Śmierciożercami i śmierci Terry’ego.
            – Chodźcie. – Uśmiechnęła się do nich smutno. – Dyrektor chce z wami porozmawiać.
            Liczyli się z tym, że będą musieli poświęcić jeszcze trochę czasu na rozmowę z profesorem Dumbledorem, ale jeszcze do tej pory mieli nadzieję, że może do jutra im odpuści i pozwoli położyć się spać po ciężkim dniu.  Z głośnymi westchnieniami pomaszerowali za nauczycielką.


~~~~~~~~


            Dzień dobry wszystkim!
            Mamy dzisiaj 24 kwietnia, co oznacza, że rozdział dodałam w mniej niż miesiąc. Cieszmy się i radujmy! Dobra. Koniec śmieszków. Przepraszam was bardzo, że to tak długo trwało. Następny powinien pojawić się szybciej, bo będzie majówka, nie będzie szkoły, będzie czas na pisanie. Taką mam nadzieję. 
            Dziękuję bardzo L i Valerie Kiss, które zmotywowały (zaszantażowały) mnie do napisania tego rozdziału.
            Mam nadzieję, że się wam spodoba. Jak zawsze zachęcam do wyrażania swojej opinii (najlepiej szczerej, ja się nie obrażę, wysłucham rad z uśmiechem na twarzy) i do komentowania.
            I zapraszam was na mojego nowego bloga o zwiadowcach, którego piszę razem z Mentrix! Link:



            Pięknie dziękuję za komentarze pod poprzednim postem :)
            Pozdrowionka, 
            Bianka!

Obserwatorzy

Lydia Land of Grafic