Czteroosobowa grupka szczelnie zawiniętych
w puchowe kurtki i szale uczniów dzielnie brnęła przez grubą warstwę śniegu,
która stopniowo tworzyła się na szkolnych błoniach Hogwartu przez ostatnie dwie
noce. Ich miny były markotne – na pewno zazdrościli dwóm chłopakom i
dziewczynom, którzy zamiast męczyć się odgarnianiem białego puchu na boki,
szybowali nad nimi na miotłach.
Carla należała właśnie do tej nieszczęsnej
grupki i teraz zastanawiała się, dlaczego, na brodę Merlina, odmówiła polecenia
na miotle z Syriuszem i nakazała mu zaproponować to Scarlette. Wytłumaczyła
wtedy, że młodsza Puchonka jest dużo mniejsza oraz drobniejsza i trudniej jej
będzie przebrnąć przez ciężki śnieg, ale tak naprawdę była to tylko szybko
wymyślona wymówka, aby nie musiała wysłuchiwać pytań Syriusza na temat sytuacji
z wieży astronomicznej, na które nie potrafiłaby odpowiedzieć.
Powoli brnąc w stronę boiska, Blue
zastanawiała się, co mogło nią wtedy kierować. Nie potrafiła jednak znaleźć ani
jednej odpowiedzi, która by ją całkowicie usatysfakcjonowała, nie umiała
wytłumaczyć, z jakiego powodu pochwaliła wtedy Blacka, a nie obdarowała go
kolejnymi docinkami. W końcu jednak przestała zaprzątać sobie tym myśli –
wchodząc na trybuny, uznała, że ta sprawa nie jest warta tak dużego
zainteresowania, a miłe słowa w ich przyjaźni przecież już się niejednokrotnie
zdarzały.
Poczuła muśnięcie nitek
miotły na swojej głowie, a zaraz jej włosy uniosły się i opadły prosto na oczy.
Odrzuciła je mocnym ruchem głowy, żeby zobaczyć Syriusza i Scarlette, którzy ze
śmiechem lecieli w stronę szatni, aby znaleźć dla dwójki Puchonów jakieś miotły
nadające się do użytkowania.
Po chwili obok niej pojawiła się Lily.
Zeskoczyła z miotły Jamesa, pozwalając mu tym samym podążyć za resztą, i z
cichym westchnieniem klapnęła na drewnianą ławeczkę. Na jej ustach błądził mały
uśmieszek, a Carla od razu spojrzała na nią z uniesionymi brwiami, zachęcając
przyjaciółkę do wyjaśnień.
– Widoki były przepiękne – stwierdziła
Evans, a Carla zaśmiała się głośno.
Zaraz dołączyli do nich
także Peter i Remus, którzy wcześniej zostali trochę w tyle, aby wykorzystać
ścieżki zrobione w śniegu przez Carlę i ułatwić sobie przedzieranie się przez
grube warstwy puchu. Pedro już nie było widać, ponieważ chłopak zniknął zaraz
za Jamesem w szatni, z której teraz wypadała jasna smuga światła, uświadamiając
im, że powoli zaczyna się ściemniać, a co za tym idzie, że pozostało już im
niewiele czasu na mecz.
Kilka dobiegających z
szatni huków, trzasków, przestraszonych okrzyków i przekleństw później na
boisko dumnie wkroczyli Gryfoni i Puchoni. Mieli grać podzieleni na domy, co
wydawało się Blue trochę bez sensu ze względu na fakt, że znała bardzo dobrze
zadziwiające umiejętności Pottera i Blacka i nie sądziła, aby Scarlette i Pedro
byli w stanie im dorównać. Nie skomentowała jednak głośno tego faktu, czekając
na rozpoczęcie gry.
Wznieśli się w powietrze, wyrzucając
do góry jedynie kafel. Żaden z nich nie ustawił się przy obręczach jako
obrońca, co było dość logiczne przy tak małej ilości osób w każdej drużynie.
Scarlette pomknęła w stronę piłki, od razu ją przechwytując – była mała oraz
zwinna i miała naprawdę świetny refleks, co pozwoliło jej prześcignąć Jamesa i
Syriusza, nawet mimo gorszej miotły. Udało jej się dotrzeć do obręczy, nie
napotkawszy swoich przeciwników, i przerzucić przez nią piłkę.
Ta akcja musiała chyba
zrobić dość duże wrażenie na Potterze i Blacku, bo chwycili mocniej trzonki
swoich mioteł gotowi do kolejnej akcji. Blue, Evans, Lupin i Pettigrew
zaklaskali, a Scarlette ukłoniła się przed nimi.
Okazało się jednak, że
Carla miała rację – Black i Potter, którzy grali w jednej drużynie Quidditcha i
trenowali wyjątkowo często, potrafili lepiej ze sobą współpracować, więc bardzo
szybko nadrobili stracone dziesięć punktów, a nawet zdobyli kolejne dwadzieścia
w wyjątkowo krótkim czasie, nie dając Puchonom nawet przejąć kafla.
Scarlette i Pedro nie poddawali się jednak
tak łatwo. W końcu Hiszpanowi udało się przejąć kafla i z pomocą młodszej
koleżanki przerzucić go przez obręcze. Widać było, że dopiero się rozkręcają i
na pewno nie zamierzają poddać się tak łatwo.
Gra wydawała się wyrównana, więc Carla,
Remus, Lily i Peter oglądali ją z niemałym zainteresowaniem. Blue bardzo
cieszyła się, kiedy potrafiła nazwać dane akcje przeprowadzane przez Pottera i
Blacka – kiedyś ta dwójka bardzo usilnie próbowała wtajemniczyć ją w
najdrobniejsze szczegóły Quidditcha, tłumacząc jej, na czym polegają takie
formacje taktyczne jak manewr Porskowej czy woollongong shimmy.
Mimo że Puchoni radzili sobie naprawdę
dobrze, nikogo nie zdziwił fakt, iż Gryfoni zaczęli zdobywać coraz większą
ilość punktów. W ostatnich minutach prowadzili sto sześćdziesiąt do stu
dziesięciu, jednak ze względu na bardzo szybko zapadający zmrok musieli
zakończyć mecz na takim wyniku.
Obydwie drużyny zleciały na ziemię i
uścisnęły sobie ręce w bardzo oficjalny sposób, szczerze gratulując udanej gry
i świetnych umiejętności. Od razu przybiegli do nich Remus, Peter, Carla i
Lily, także wychwalając ich zdolności, które naprawdę były tego emocjonowania
warte. Pomimo że każda drużyna grała bez szukającego, obrońcy i jednego
ścigającego, James, Syriusz, Scarlette i Pedro zapewnili niemało wrażeń widzom,
którzy oglądali mecz z zapartym tchem, co chwilę wznosząc okrzyki radości,
zdziwienia lub zrezygnowania.
– I ten manewr Porskowej!
– Do uszu Carli dobiegły krzyki Scarlette, która wyjątkowo głośno zachwycała
się akcją przeprowadzoną przez Gryfonów.
– A wasza przerzutka? Też
była świetna – odpowiedział James. – Wykonana wręcz idealnie.
– Oh, dziękuję, ale to zasługa Pedro. To
on wszystkiego mnie nauczył – wyjaśniła, patrząc w stronę Hiszpana, który
skłonił lekko głowę, dziękując za pełne uznania spojrzenia rzucone mu przez
Syriusza, Jamesa, Remusa i Lily.
Skierowali się w stronę szatni, aby
odnieść miotły, które pożyczyli Scarlette i Pedro. Carla spojrzała na zarys
Zakazanego Lasu, który powoli pogrążał się w mroku nocy, sprawiając, że
wyglądał jeszcze bardziej tajemniczo niż za dnia.
Blue już się nie mogła doczekać wieczornej
wycieczki do tego pełnego grozy miejsca.
~~~~~~~~
Stanęli na skraju
Zakazanego Lasu. Drzewa, które tutaj i tak zwijały się niczym płomienie w
kominku w pokoju wspólnym Gryfonów, były dużo bardziej rzadkie niż w głębi tej
niezbadanej puszczy. Kiedy Carla sięgnęła wzrokiem dalej, nie widziała nic
oprócz nieprzeniknionej czerni, ciemnych cieni, stale wydłużających się i
kurczących, oraz gęstwiny drzew, przez którą nie przebijał się nawet blask
księżyca. Pomimo że widok był zatrważający i u niejednego bardziej odważnego od
Blue mógł wywołać strach, dziewczyna nie bała się. Miała okazję odwiedzać to
miejsce już wiele razy, niekiedy nawet pod postacią zwierzęcia, co sprawiało,
że czuła się wtedy, jakby była częścią tego mrocznego świata, a nie intruzem,
który wkracza na obcy teren.
– I po co nam to? –
spytała Evans, lekko zaniepokojona mrokiem i tajemniczością lasu. – Czerpiecie
przyjemność z łamania regulaminu? Koniecznie musimy tam iść?
– Spokojnie, Lily,
przecież nic się nie stanie – odpowiedział James, któremu wcześniej w zadziwiający
sposób udało się przekonać dziewczynę do ich świetnego pomysłu i nawet namówić,
żeby poszła z nimi.
– To na pewno nie jest
dobry pomysł – rzuciła jeszcze, ale wchodząc między drzewa, nie odezwała się
ani razu.
Najpierw szli w ciszy.
Chcieli, aby Scarlette i Pedro poczuli tę atmosferę panującą w Zakazanym Lesie.
Co chwilę z oddali dobiegały wycia, jęki i inne przerażające odgłosy ewidentnie
wydobywające się z paszcz krwiożerczych stworzeń – tak się przynajmniej
wydawało Puchonce, która na każdy dźwięk reagowała nagłym zatrzymaniem się lub
dreszczem przebiegającym po plecach.
Wydawało się jej, że
ciemność, która ją otacza, jeszcze nigdy nie była tak gęsta, a cienie, które
pięły się do góry po drzewach i ostro przecinały ścieżkę, nie należały do gęsto
rosnącej roślinności, a do wrogo nastawionych istot, które teraz ukrywały się
gdzieś w gęstwinie i mroku, jednak gotowe były zaatakować ich w każdym
momencie.
– Czy tutaj na pewno jest
bezpiecznie? – spytała trochę bardziej piskliwym głosem niż normalnie.
Carla i huncwoci wymienili
między sobą kpiące spojrzenia.
– Oczywiście, że nie –
stwierdził James. – Nie słyszysz tych odgłosów? Tutaj wszędzie mogą się czaić
jakieś głodne stworzenia. Poza tym sama nazwa lasu mówi chyba sama za siebie. –
Wzruszył ramionami, a Scarlette nie wiedziała, czy Potter sobie z niej kpi, czy
wszystko, co mówił, to prawda. Poważne miny przyjaciół wskazywały jednak, że to
druga opcja wydawała dziewczynie się bardziej realna.
Spojrzała niepewnie w
stronę Pedro, mając nadzieję, że na jego twarzy dojrzy choć trochę pewności
siebie, która byłaby jakimś pocieszeniem, ale Hiszpan jak zawsze pozostawał
nieprzenikniony.
Niepewnie stawiała kroki,
bojąc się, że zza któregoś z licznych zakrętów zawiłej ścieżki wyskoczy na nią
potworne monstrum gotowe zaatakować ją z bestialską brutalnością.
Była tak zajęta
wypatrywaniem ewentualnego zagrożenia między drzewami, że nawet nie zauważyła,
kiedy huncwoci i Carla, którzy do tej pory trzymali się tuż za nią,
ubezpieczając tyły, na raz po prostu zniknęli.
Zatrzymała się, przy
okazji chwytając Lily i Pedro za łokcie, aby pokazać im nieobecność przyjaciół.
– Nie ma ich – szepnęła,
obawiając się wydać głośniejszy dźwięk. – Co jeśli coś ich porwało? – spytała
całkiem poważnie, rozglądając się z trwogą na boki.
– Nie bądź głupia –
odezwała się Lily, ale w jej głosie słychać było nutkę niepewności. – Na pewno siedzą
teraz gdzieś w krzakach i się z nas nabijają. James! Syriusz! Remus! Peter!
Carla! Wyłaźcie wszyscy! Nie wystraszycie nas! – zaczęła nawoływać.
– Cicho bądź! – syknęła
Scarlette. – Jeszcze coś nas usłyszy.
Zapadła całkowita cisza
nieprzerwana nawet szumem liści czy suchych gałęzi. Ustały wycia oraz
pojękiwania zwierząt i innych niezidentyfikowanych stworzeń. Nie słychać już
było drapań pazurów małych wiewiórek o korę. Powietrze zgęstniało. Wiatr
przestał wiać. Cienie nie wiły się. Las jakby został objęty trwogą.
Scarlette chciała
powiedzieć, że skrzek, który naraz przeszył ich ciała i poraził zastygłą w
bezruchu naturę, dobiegł z oddali. Tymczasem, ku jej przerażeniu i wielkiej
rozpaczy, jego źródło znajdowało się blisko, a jeśli przysłuchać się miarowemu
dudnieniu o ziemię, można było stwierdzić, że zbliżało się w ich stronę z
zadziwiającą prędkością.
~~~~~~~~
Od kiedy, nie wydając
żadnego dźwięku, udało im się niespostrzeżenie wymknąć od Scarlette, Lily i
Pedro, nie mogli powstrzymać się od śmiechów i cichych chichotów, które
wzmocniły się zaraz po usłyszeniu nawoływań Evans. Chcieli zapewnić im
wspaniałą wycieczkę po Zakazanym Lesie, podczas której mogliby poczuć
tajemniczość i straszność tego miejsca – jak inaczej niby mieli to zrobić, niż
pozostawiając ich samych, zdanych tylko na swoją orientację i odwagę? Oni sami
właśnie w taki sam sposób poznali tę puszczę i uważali to za najlepszy wybór.
Nie spodziewali się jednak, że Zakazany
Las aktualnie nie był aż tak bezpieczny, jak wtedy, kiedy oni po raz pierwszy
zagłębili się w jego mrok w poszukiwaniu nietuzinkowych przygód i ekstremalnych
wrażeń.
Zatrzymali się gwałtownie, kiedy powietrze
przeszył przerażający skrzek. Po chwili zdumienia wyszarpali różdżki z kieszeni
i wyciągając je przed siebie, zaczęli biec w stronę, z której właśnie przyszli.
Dobrze zdawali sobie sprawę, że w Zakazanym Lesie można było spotkać stworzenia
bardzo niebezpieczne, ale na ogół nie zapuszczały się one tak blisko zamku.
Poza tym, co mogło wydać odgłos tak
okropny, że aż natura wydawała się nim zatrwożona?
Na szczęście nie oddalili się daleko. Ich
szaleńczy bieg, podczas którego zahaczali nogami o krzaki i pędy, a liście i
gałązki uderzały ich boleśnie w twarz, nie trwał więcej niż trzy minuty.
Już nigdy nie zgodzę się na tak idiotyczny
pomysł, pomyślał Remus, wpadając na ścieżkę, na której stali Pedro, w bojowej
pozie, oraz Scarlette i Lily, które wyglądały, jakby ktoś potraktował je
zaklęciem paraliżującym.
– Wyciągnijcie różdżki. I
uciekajcie. Nie mamy dużo czasu – syknął Syriusz.
Rzeczywiście, miarowe
dudnienie o podłoże dochodziło już z bardzo bliska. Wszyscy jak na zawołanie
rzucili się ścieżką w stronę Hogwartu. Niby nie odeszli daleko, ale teraz przez
strach droga, którą pokonywali, dłużyła im się niemiłosiernie. Już po chwili
brakowało im oddechu, ledwo potrafili stawiać kolejne kroki, pragnąc choćby
przez sekundę odpocząć. Nie mogli sobie jednak na to pozwolić – dudnienie było
coraz głośniejsze, a Remus doszedł do wniosku, że mają zaledwie paręnaście
sekund, zanim to coś wyskoczy na nich z mroku.
Teraz tylko adrenalina,
która rozeszła się po ich organizmie, pozwalała im na dalszy bieg.
Lunatyk doszedł do
wniosku, że i tak nie ma on sensu. Nie zdążą uciec do zamku przed potworem.
Muszą stawić mu czoło. Stanął, sprawiając jednocześnie, że i reszta się
zatrzymała. Widział po ich twarzach, że zrozumieli w czym rzecz. Syriusz, James
i Pedro ustawili się obok siebie w bojowych pozach, wyciągając przed siebie różdżki.
Zaraz za nimi do ataku przygotowali się Carla i Peter. Ich twarze były poważne
i jednocześnie przepełnione strachem. Remus stanął obok nich, gotowy w każdym
momencie im pomóc. Lily i Scarlette ubezpieczały tyły.
Usłyszeli szelest krzaków
po swojej prawej. Wszyscy jednocześnie odwrócili głowy w tamtą stronę. Remus
kątem oka zauważył, że Peterowi lekko drżały ręce ze strachu, a mimo to chłopak
nie odszedł, nie skrył się nigdzie, został z nimi, aby ich wspierać.
Starali się opanować lęk,
który nimi zawładnął, próbowali jak najlepiej przygotować się psychicznie do
spotkania ze stworzeniem.
Dudnienie i szelesty były
już na tyle głośne, że Remus zaczął odliczać w myślach sekundy do pojawienia
się jego źródła.
Sześć, pięć...
Unieśli wyżej różdżki.
Cztery, trzy…
Drgnęli nerwowo…
Dwa...
To, co wyskoczyło z
zarośli, przeszło ich najśmielsze oczekiwania.
~~~~~~~~~
Mimo że Lily była dość dobra z Opieki Nad
Magicznymi Stworzeniami, za nic nie potrafiła rozpoznać tego czegoś, co
pojawiło się przed nimi. Co więcej, była pewna, że to stworzenie nie pojawiło
się w podręcznikach i na pewno nie zostało sklasyfikowane jako konkretny
gatunek. Zwierzę, które wyskoczyło z zarośli, rzucając się w ich stronę,
rozbijając szereg i zmuszając ich do rzucenia się w krzaki, musiało być
mutantem.
Rozpoznała w nim śladowe ilości wampira –
ostre kły, które pokazał, skrzecząc tak głośno, że aż podłoże zadrżało, i blada
cera mówiły same za siebie. Zamglone, białe oczy oraz wygląd ożywionego trupa
upodabniały go do inferiusa. Był jednak znacznie większy i to przeraziło Lily
stopniu naprawdę ogromnym.
Wyglądało na to, że nie tylko ją – Carla i
Scarlette krzyknęły przerażone, Syriusz zaklął tak okropnie, że aż wstyd
powtarzać, a James za nim powtórzył, dodając także trochę od siebie.
Remus jednak zachował głowę i całkowicie
opanowanym głosem, który ani trochę nie pasował do wymykającej się spod
kontroli sytuacji, wykrzyczał zaklęcie:
– Incendio!
Drzewo zaraz obok stworzenia stanęło w
płomieniach. Potwór odskoczył od niego, skrzecząc przeraźliwie.
No, tak, inferiusy bały się ognia,
pomyślała Lily i od razu zabrała się za podpalanie kolejnych drzew wokół,
zmuszając ich tym samym do cofania się wgłąb lasu. Reszta także zrozumiała, o
co chodzi i zaczęła ciskać w potwora zaklęcia podpalające. Monstrum jednak nie
pozostawało im dłużne. Rzuciło się na nich, rozszarpując swoimi pazurami rękę
Petera, który z oszołomienia, jakie wywołał na nim widok rany, zemdlał.
Scarlette od razu doskoczyła do chłopaka i trzymając go za obie ręce,
odciągnęła od niebezpieczeństwa. Uklękła przy nim i od razu zabrała się za
leczenie.
Pozostali w tym czasie za pomocą rzucanych
naprzemiennie Incendio i Lacarnum Inflamari odciągnęło monstrum
od Glizdogona. Nie było to łatwe zadanie, po chwili wszyscy byli wykończeni
gorącem, unikaniem ataków mieszańca i niezbyt udanymi próbami pokonania go.
Przez cały ten czas Lily
skupiona była tylko na potworze. Dopiero teraz zwróciła uwagę na otoczenie.
Wszystko wokół nich płonęło. Języki ognia prześlizgiwały się z jednego drzewa
na drugie. Niczym wąż oplątywały się wokół konarów, cienkich gałęzi i krzewów,
żeby zaraz rozgnieść je i zamienić w pył w uścisku czerwono-pomarańczowych
paszcz.
Nic nie było w stanie ich
powstrzymać. Potęga żywiołu powoli pożerała wszystko, co stanęło na jej drodze.
I nawet taki okropny mieszaniec nie miałby z nimi żadnych szans.
Teraz jednak, póki
płomienie nie staną zwartą ścianą wokół niego, będzie mógł przed nimi uciec.
Lily olśniło. Trzeba
schwytać go w zasadzkę, a nie rzucać zaklęcia, gdzie popadnie.
Ciągnąc za sobą Jamesa,
wskoczyła do lasu, zręcznie unikając języków ognia, które co chwilę
wystrzeliwały w ich stronę.
Płomienie wokół potwora
mogłyby stworzyć koło. Były w nim jednak dwie luki, które należało od razu
załatać. Evans za pomocą zaklęcia Wingardium Leviosa przeniosła w ich
stronę kępę jakiś suchych patyków i liści, które następnie podpaliła. Ogień
buchnął do góry tak nagle, że poparzył wyciągniętą dłoń Gryfonki. Dziewczyna
syknęła, a jej źrenice poszerzyły się nienaturalnie. Potter od razu ją chwycił
i potrząsnął, aby nie zemdlała. Pociągnął za sobą w stronę Scarlette, która
teraz próbowała ocucić uleczonego już Petera. Przekazał rudowłosą Puchonce,
która z zatroskaniem, a także profesjonalnym błyskiem w oku przyjrzała się
dłoni Evans.
Lily kręciło się w głowie
od bólu. Powoli świat rozmywał się jej przed oczami i choć starała się nie
zemdleć, dłoń piekła tak bardzo, że nie potrafiła odgonić ciemności, która
pojawiała się przed jej oczami. Nawet nie chciała spoglądać na swoje
poparzenie, bo spodziewała się, że nie będzie wyglądało dobrze.
Potrząsnęła jeszcze raz
głową, ale kiedy i to nie pomogło utrzymać przytomności, poddała się i
zemdlała, pozostawiając załatanie ostatniej luki w rękach Jamesa. Teraz od tego
zależało ich życie.
~~~~~~~~
James od razu zrozumiał,
jaki był plan Evans. Ostatnia luka znajdowała się tuż przy miejscu, w którym
stała ich grupka. Ociekający potem popędził w tamtą stronę, w biegu szukając
jakiegoś wystarczająco dużego i suchego krzaka, który byłby w stanie podpalić.
Rzuciła mu się w oczy
idealna sterta szczap, więc sposobem Lily przeniósł je zaraz pod nogi potwora.
Stając przed przyjaciółmi, w odległości tak bliskiej do mutanta, aby zaklęcie
padło celnie, ale nie za małej, żeby monstrum nie dorwało go od razu swoimi
łapami. Wziął oddech, wymierzył i zdając sobie sprawę, że od tego jednego
zaklęcia zależy życie jego przyjaciół, wykrzyknął:
– Incendio!
Snop iskier pomknął w
stronę sterty, trafiając dokładni w jej środek. James wpatrywał się w to z
przejęciem, a wydawało mu się, jakby to wszystko odbywało się w zwolnionym
tempie. Po pięciu sekundach na wysokość przynajmniej trzech metrów buchnął
ogień, uderzając potwora płomienną siłą. Monstrum cofnęło się, żeby natrafić na
ogień rozciągający się idealnie wokół niego.
Nie miał gdzie uciec.
Płomienny krąg powoli
zacisnął się, pożerając wcześniej tak bardzo niebezpiecznego mutanta. Patrzyli
na to w milczeniu, ze strachem, ulgą i niedowierzaniem malującymi się na
twarzy. Po chwili jednak rozbrzmiał skrzek, tak okropny i tak przerażający, że
musieli zasłonić uszy, aby ochronić się przed jego siłą. Jeszcze długo dźwięk
ten odbijał się echem między drzewami Zakazanego Lasu, a później już tylko
cichy, naprawdę ledwo słyszalny pogłos straszył kolejne pokolenia
Hogwartczyków.
James odwrócił się w
stronę przyjaciół, po części dumny z tego, co udało się mu dokonać. Uśmiechnął
się do nich blado, całkowicie nie rozumiejąc dlaczego, na Melina, na ich
twarzach widnieje aż taki szok i przerażenie, skoro wszystko się już skończyło,
a potwór zginął.
– Uważaj! – krzyknął
Syriusz, celując różdżką nad głowę Pottera, ale nie udało mu się już osłonić go
przed konarem, który w połowie zjedzony przez ogień oderwał się od drzewa i
spadł prosto na Jamesa.
~~~~~~~~
– Znowu on… – James obudził się w skrzydle
szpitalnym, całkowicie nie pamiętając, jak tutaj trafił.
Rozejrzał się dookoła, próbując
przypomnieć sobie cokolwiek, a kiedy dostrzegł Lily leżącą na łóżku obok,
przeraził się nie na żarty. Już chciał wstać, żeby obejrzeć dziewczynę, ale
ktoś chwycił go za ramiona i pchnął mocno z powrotem na materac. Nie miał sił,
aby się przeciwstawić, a ból, który naraz uderzył całe jego ciało, był na tyle
nieznośny, że chłopak ograniczył się do rzucenia zaniepokojonego spojrzenia w
stronę Evans i pytania:
– Wszystko z nią dobrze?
– Z nią? Jest tylko przemęczona. Nie wiem,
co wy wyprawialiście, ale przyjaciele przyprowadzili was tu nieprzytomnych,
całych umorusanych popiołem i ze zwęglonymi włosami. Nie mieliście żadnych
poważnych obrażeń, choć nie wyglądaliście świetnie – pani Pomfrey odezwała się
i przeszła obok jego łóżka, kierując się w stronę szafki zapełnionej kolorowymi
czarkami i fiolkami z różnorodnymi miksturami. – Myślę, że jeszcze dzisiaj stąd
wyjdziecie. – Odwróciła się w jego stronę, w ręce trzymając jakiś eliksir,
który zaraz podała mu z uśmiechem.
Potter przyjrzał się podejrzliwie
flakonikowi z eliksirem wzmacniającym z apteki pana Mulpeppera. Potrząsnął nim,
przechylił w prawo, potem w lewo, za każdym razem z wielkim zainteresowaniem
wpatrując się w jego zawartość.
– Potter, wypij to – rozkazała
zniecierpliwiona młoda pielęgniarka. – Czy ja ciebie kiedykolwiek chciałam
otruć, że musisz się teraz tak przyglądać?
– A owszem – krzyknął James, jednak zaraz
ściszył głos, dostrzegając, że Lily na łóżku obok się poruszyła. – Od zawsze
wciska pani we mnie jakieś niepotrzebne wywary, eliksiry i antidota! – zaśmiał
się.
– Jakbyś bardziej o siebie dbał, to by ci
nie były potrzebne. Ty i Black jakimś cudem przybywacie tutaj bardzo często –
ucięła głosem nieznoszącym sprzeciwu, ale widząc, że James wcale nie bierze się
za wypicie eliksiru, dodała: – Jeśli go nie wypijesz, nie wypuszczę cię
dzisiaj. Jej też.
Potter zmrużył oczy, udając
niezadowolonego, ale przechylił fiolkę tak, aby wywar spłynął do jego gardła.
Pani Pomfrey pokiwała głową i mamrocząc jakieś narzekania, wyszła do swojego
gabinetu.
James opadł na łóżko, wzdychając ciężko.
Słowa pielęgniarki przypomniały mu, co stało się w Zakazanym Lesie i dlaczego
się tutaj znalazł. Pamiętał jedynie, że przygniotło go coś bardzo ciężkiego,
ale widocznie Scarlette już go trochę podleczyła, skoro mógł się poruszać.
Nadal był potłuczony, ale na pewno znajdował się w dużo lepszym stanie niż
wcześniej.
Usłyszał, że Lily poruszyła się
gwałtownie. Kiedy spojrzał w bok okazało się, że dziewczyna siedzi na łóżku i
przeciera dłońmi oczy. Chyba dopiero po chwili zorientowała się, że nie jest
sama, bo kiedy go zobaczyła, podskoczyła na łóżku zaskoczona. Ze zmarszczonymi
brwiami obejrzała się wokół siebie, a po chwili jej twarz rozjaśniło zrozumienie.
Ponownie odwróciła się w jego stronę, a w
jej oczach James zauważył iskierki złości.
– Mogliśmy zginąć – wysyczała przez
zaciśnięte zęby. – Mówiłam, żeby tam nie iść.
Potter uniósł brwi zdziwiony. Spodziewał
się raczej pytań o zdrowie i okazania choć odrobiny zmartwienia i zatroskania,
a nie ataku na jego osobę. Przynajmniej na to liczył i teraz musiał przyznać,
że trochę go rozczarowało zachowanie Evans. W końcu ostatnio między nimi było
coraz lepiej, udawało mu się nawiązać z nią nić porozumienia, wydawało mu się,
że dziewczyna dobrze się czuje w jego towarzystwie.
– Może jakieś ,,Jak się czujesz?” albo
,,Czy nic się nie stało?” – prychnął niezadowolony.
– Jakbyś miał trochę rozumu, to byś nie
poszedł do lasu i nie musiałbym takimi rzeczami w ogóle głowy zaprzątać –
prychnęła, zakładając ręce na piersi. – Że też dałam się na to wszystko
namówić. Mogliśmy zginąć!
– I co, to niby moja wina, że w lesie
pojawił się jakiś mutant?! – warknął.
Miał całkowicie dość oskarżeń Evans.
Przecież nie miał wpływu na fakt, że jakiś potwór przestał bać się terenów
położonych bliżej zamku. To samo w sobie brzmi przecież absurdalnie.
– Mogłeś mnie przynajmniej do tego nie
namawiać – syknęła, mrużąc oczy.
– Przecież nie musiałaś tam iść i mogłaś
olać mnie tak, jak to robiłaś przez ostatnie kilka lat – wyparował, zanim
zdążył się zastanowić nad konsekwencjami.
Lily miała minę, jakby ktoś ją
spoliczkował. Jamesowi od razu zrobiło się głupio i natychmiast pożałował
swoich słów. Widząc, jak w oczach dziewczyny powoli zbierają się łzy, zdał
sobie sprawę, jak ją zranił. A przecież to była ostatnia rzecz, jaką chciał
zrobić. Nigdy nie miał zamiaru sprawić jej przykrości, choć słowa wypowiedziane
w złości wcale tego nie dowodziły.
Ale co miał poradzić, że Evans niekiedy
zachowywała się nieznośnie?
Chciał coś powiedzieć, zrobić coś, aby
naprawić swój błąd, ale do sali weszła pani Pomfrey, aby dać Lily ten sam
eliksir co wcześniej Potterowi. Kiedy Gryfonka go wypiła, pielęgniarka poinformowała,
że nic ich już tutaj nie trzyma i że mogą opuścić skrzydło szpitalne.
Dziewczyna podziękowała jej, odrzuciła
kołdrę i w samej jasnoróżowej koszuli szpitalnej wyszła na korytarz, nie
zaszczycając Jamesa nawet pogardliwym spojrzeniem.
– Ale sobie narobiłeś, Potter. – Pani
Pomfrey pokręciła głową ze współczuciem i przechodząc do gabinetu, zostawiła go
samego ze swoimi myślami.
~~~~~~~~~
Hej, hej!
24 dni minęły jak jeden dzień... I rozdział dodany!
Gdyby nie pośpieszania L, jeszcze by go nie było. Podziękujcie jej. Oczywiście jeśli cieszycie się, że post dodałam w tak wczesnym terminie!
Mniej Cariusa, dużo mniej, ale obiecuję trochę tej dwójki w kolejnym rozdziale.
Za to była taka akcja, że aż szok, prawda? To zwiedzanie to była taka cisza przed burzą...
Rozdział ma równo dziesięć stron, to nie za dużo, ale chciałam go już dodać, bo i tak się spóźniałam.
Piszcie, czy wam się podobało, czy nie, jeśli ta druga opcja, to dlaczego i tak dalej, i tak dalej. Komentujcie, mówcie, co wam w duszy gra!
Pozdrowionka,
Bianka!